Kochaj mnie, zabij (II)

with Brak komentarzy

 

Dziś krótko 🙂

Tydzień później

Korytarz był długi, wąski, o niskim suficie i wysokim oknie na jednym z końców. Na podłodze położono brązowe linoleum, teraz mocno już podniszczone, ściany pomalowano na smutny, szary kolor. Ostre światło wydobywało na wierzch całą jego brzydotę, obskurność i chłód. To wrażenie potęgowały puste szpitalne łóżka o żelaznych ramach, będące niczym porzucone relikty systemu, który zakończył się kilka lat temu. Jedynym pozytywnym akcentem była ogromna szklana tafla, za którą można było dostrzec smacznie śpiące noworodki, a tuż przed którą stała zgarbiona postać. Głowę miała pochyloną, włosy opadały na bladą twarz, ramiona zwisały w bezruchu. Wyglądała jakby myślami była gdzieś daleko, we własnym wewnętrznym świecie, niedostępnym dla innych. Nie interesował jej nawet widok dzieci.

Koszmar, w którym żyła, znów wyciągał po nią swe obślizgłe macki.

Dlaczego akurat teraz, gdy wszystko zaczęło się układać? Dlaczego akurat ona? Nie spodziewała się, że jej mąż, człowiek, któremu tak ufała i którego tak kochała, okaże się prawdziwym potworem.

Drgnęła, unosząc głowę, gdy poczuła czyjąś obecność. Obróciła powoli, napotykając spojrzenie szarych oczu, oczu tak samo pełnych smutku, jak jej. W pierwszej chwili pomyślała, że może ta kobieta straciła dziecko, lecz po chwili zrozumiała swą pomyłkę. Nieznajoma wyraźnie wpatrywała się w jedno z zawiniątek.

Są piękne, prawda? – Cichy głos, prawie szept, napęczniały miłością i czułością.

Są piękne – powtórzyła niczym echo. – Niewinne, nieskażone złem.

Dziwne słowa w ustach świeżo upieczonej matki.

Prawdziwe.

Tak, prawdziwe. Jestem Anna. – Kobieta wyciągnęła rękę w jej stronę. – A ten łobuz leżący tuż pod oknem, to mój synek.

Ewa. – Ledwo odwzajemniła uścisk. – Ja też mam syna. Leży w ostatnim rzędzie, w prawym rogu.

Czy coś z nim… – Anna zawahała się. – Jest zdrowy?

Tak, jest zdrowy.

Może nie powinnam, ale widać po tobie, że płakałaś. Źle jest cierpieć w samotności – dodała usprawiedliwiająco. – Wiem coś na ten temat.

Nie chodzi o niego. – Ewa zamknęła na chwilę oczy. Gdy je otworzyła, znów wypełniły się łzami. – Mój mąż… To z nim są problemy.

Rozumiem. – Anna już o nic więcej nie pytała. Dostrzegła siniaki na szczupłych przedramionach, świeżo co zagojoną ranę na dolnej wardze. Każde kolejne pytanie byłoby bolesnym naruszaniem intymności, przekraczaniem granicy i wywoływaniem jeszcze większego cierpienia.

Kto, jak nie ona mogła to wiedzieć najlepiej.

Rozumiem, ale powiem ci jedno. W takich chwilach warto mieć kogoś bliskiego, chociażby to niewinne dziecko. Ono daje nadzieję – powiedziała cicho. – Daje nadzieję, na to, że wszystko się ułoży, że świat się nie kończy.

Boję się. – Ewa oparła czoło o chłodną szybę. – Boję się, że on będzie taki, jak jego ojciec i dziadek, że przez niego też ktoś ktoś cierpiał. Mówią, że genów się nie wyrzekniesz.

Ma wspaniałą matkę, nie zapominaj o tym.

Może to zbyt mało?

Anna nie odpowiedziała. Nagle poczuła nieuzasadniony strach, jakby za plecami czaiło się coś przerażającego. Odruchowo spojrzała za siebie, ale nic tam nie dostrzegła. Jedna z lamp zaczęła mrugać i ten nieregularny, nerwowy rytm sprawił, iż przez ciało Anny przebiegł dreszcz. Rozprzestrzenił się od karku, aż po koniuszki palców, odbił echem i wrócił do najciemniejszych zakamarków umysłu. Tam, gdzie w mroku czają się największe strachy, gdzie drzemie pierwotna obawa, pochodząca jeszcze z czasów, gdy człowiek kulił się na progu zimnych jaskiń, przerażony otaczającym go światem. Światem duchów i nieznanych, niezrozumiałych dla niego zjawisk, światem wypełnionym na każdym kroku walką o każdy dzień, światem, którego koniec czaił się na progu pojedynczego oddechu i kroku.

Taki właśnie był jej strach, irracjonalny, bo na korytarzu były tylko one dwie, nikt więcej. One dwie wraz z bagażem bolesnych i szczęśliwych wspomnień, z nigdy nieumierającą nadzieją, że zło tego świata może pokonać ciepło maleńkiego ciałka.

Wierzę, że to wystarczy – wyszeptała Anna. Tak, musiała wierzyć, zwłaszcza po tym, czego doświadczyła. Koszmary powracały co nocy. Wbijały się w utkane ze snu ciało, szarpały wnętrznościami, pozostawiały po sobie obślizgły ślad przerażenia. Nie dawały się przegonić racjonalnymi argumentami. Tkwiły w tym samym miejscu, niczym horda wygłodniałych psów, w których oczach tliło się czyste zło. Miała jednak kogoś, kto dawał jej siłę, aby z nimi walczyć. Miała jego bezwarunkową miłość.

Tylko to mogło ją uratować.

Leave a Reply