Dranie na święta (III)

with Jeden komentarz

Rozdział 3 – Zaśpiewaj mi proszę, z uczuciem

Biel śniegu rozjaśniała mrok nocy wystarczająco dobrze, by dało się zauważyć pięć skulonych sylwetek, wężowym ruchem prześlizgujących się obok różnorakich przeszkód i znikających za drzwiami solidnie wyglądającej stodoły. Podczas gdy w ogromnym domu zapadła głucha cisza, przerywana jedynie cichym posapywaniem wydobywającym się z wielu dziecięcych gardeł, w innym miejscu impreza zaczęła się na dobre.

- Tylko nie przesadźmy, bo jutro nie będzie „zmiłuj się”, pobudka o stałej porze – ostrzegł ich Konrad.

- Nie takie rzeczy się przeżyło – stwierdził radośnie Żora. - Patrzcie, udało mi się nawet zabrać dwie flaszki mojego nektaru.

- Dwie? - Sasza nieznacznie pobladł. - Kurwa, ten bimber jest gorszy od sody kaustycznej. Wypala wszystko, pozostawiając po sobie dogasające zgliszcza.

- Ranisz moją dumę.

- Dla każdego coś dobrego – oznajmił zadowolony Marcin, potrząsając reklamówką wypełnioną różnorakimi alkoholami. - Bimber, wódka, whisky. Nawet piwo się znajdzie. Częstujcie się!

Impreza, z początku nieśmiała, powoli zaczynała nabierać rumieńców. Pośrodku pomieszczenia postawiono niski stolik, na którym spoczęły procentowe dobra, dwa słoiki kiszonych ogórków, śledź w śmietanie, paczka paluszków w wersji Junior – tę Żorka podebrał własnym pociechom oraz micha psychopatycznej sałatki autorstwa Jacoba. Za źródło ciepła robiła niewielka koza, solidnie zabezpieczona zgodnie z przepisami bhp rodem ze średniowiecza, a wnętrze stodoły oświetlała lampka led w kształcie krasnala. Panowie rozsiedli się na kolcach drewna, chuchając w zziębnięte dłonie i wymieniając złośliwości. Wkrótce jednak, po trzech kolejnych rundach, dało się zauważyć znaczne rozluźnienie, a rozmowy nabrały serdecznego, wręcz intymnego klimatu.

Dwie godziny później Dominika wraz z Zuzką ostrożnie zakradły się do szopy. Lekko uchyliły drzwi, starając się to zrobić w miarę dyskretnie, po czym zamarły w bezruchu, bowiem obraz, jaki ukazał się ich oczom…

Po prawej tuż pod ścianą, na dość sporej kupce siana spali Aleksandr z Marcinem, spleceni w czułym uścisku i błogo pochrapujący. Po lewej, na gołym klepisku siedział Jacob, z głową opuszczoną na pierś, z butelką w jednej ręce i z niedojedzonym ogórkiem w drugiej. Zaś na środku, przy niskim okrągłym stoliku, dostrzegły Żorę i Konrada. Ten pierwszy siedział na pieńku, a ten drugi stał, trzymając w obu dłoniach różowy wibrator. Przy czym stał, było eufemizmem, bo kolebał się niczym żagiel podczas porywistego wiatru.

- Dawaj Kondziu – zachęcił go Żorka i głośno czknął. - Dawaj szwagier!

Były legionista odchrząknął, zatoczył dokoła błędnym spojrzeniem, po czym ryknął znienacka na czułą nutę:

- Mówili na nią słońceeee… eeee… Batychu szary piach… Piach! Szary piach!

- Bałtyku, debilu!

- Bo nie będę śpiewać. - Artysta najwyraźniej poczuł się urażony. - Depre… depre...cjo… cjonujesz mnie – dodał z namysłem.

- No co ty, świetnie ci idzie. Dawaj chłopie!

- Mówili na nią sońce! – zawył Kondzio, niczym samotny wilk do bladego sierpa księżyca. Żorka wspaniałomyślnie już go nie poprawiał, bo szkoda mu było znakomitej zabawy. On z całego towarzystwa wypił najmniej, co umknęło uwadze pozostałych panów i postanowił, że należy mu się odrobina rozrywki. A któż mógł jej dostarczyć, jak nie ulubiony szwagier?

- Batychu szary piachhhh! - kontynuował w upojeniu Konrad, który widocznie wczuł się w rolę. Tulił do piersi różowy wibrator i śpiewał, w najmniejszym stopniu nie przejmując się zgodnością z oryginalnym tekstem. - …mewy tańczące na wietrzeee… na wietrzeee…

Na chwilę umilkł, zamykając oczy, jakby duchowo przeżywał nostalgiczny klimat piosenki. Kiwał się przy tym na prawo i lewo, niczym pijak pod budką z piwem. Być może chciał wyrazić w ten sposób te mewy tańczące na wietrze? Żorka obserwował go z radochą, dopóki niedoceniany dotychczas śpiewak nie ryknął z całej siły:

- Widziałeeem orłaaa cieeeń! Do góry wzbił się niczym wiatrrrrrrrrrr… - przeciągał w upojeniu, podczas gdy jego nieliczna widownia dochodziła do siebie po pierwszym wstrząsie.

- Powinni ci kazać śpiewać, a nie strzelać do wroga – mruknął Żorka. - Wiałby, jakby go sam czart gonił.

- Przemierzał życiaaaa sensssss… - Kondzio dalej pastwił się nad wibratorem. Niestety, przez przypadek go włączył i różowe cudo zaczęło głośno buczeć.

- Kie licho? - Artysta ocknął się z transu, podejrzliwie przyglądając się brzęczącemu olbrzymowi.

- Chórki ci się włączyły, nie zwracaj na nie uwagi, tylko śpiewaj dalej – zachęcił go Żorka.

- Mówisz?

- No pewnie. Dalej Kondziu, z uczuciem chłopie, z uczuciem, jak to mówi nieodrodna latorośl Saszki.

- Ja wkładam w to wiele uczucia. - Konrad wyglądał na urażonego. - Wkładam w to duszę, serce i wątrobę.

- Dlaczego wątrobę? - Żora nieco zgłupiał. Obie panie, z ciekawością przysłuchujące się rozmowie zza drzwi, również.

- Bo to taki romantyczny narząd…

- Nie pij już może, co?

- Samą prawdę mówię – obraził się Kondzio. Ten Promete… Prometeusz, co mu wątrobę wydziobywał… Widziałem orła cień! - Kolejny dziki ryk wstrząsnął dachem stodoły. Jacob poruszył się niemrawo, a panowie na sianku jakby czulej się przytulili. Żora za to patrzył na szwagra z wyraźną fascynacją. W końcu nieczęsto zdarza się taki widok – postawny, barczysty, wytatuowany olbrzym, zataczający dookoła dzikim spojrzeniem i wyjący w eter słowa starego przeboju. Na dodatek czule piastujący w objęciach różowy, warczący wibrator.

- Trzeba to uwiecznić – mruknął Żora, wygrzebując z kieszeni telefon. I podczas gdy Kondziu z uczuciem pastwił się nad frazą „orła cień”, osiągając wyżyny swego talentu, a Nika z Zuzką przygotowywały się do bezlitosnego zakończenia tego niewątpliwe unikatowego show, Żorik kręcił film, który na długie lata miał się stać rodzinną atrakcją i przyczyną zgryzoty biednego Konrada. Na szczęście biedak nie wiedział, że przez krótki czas był również atrakcją tik toka.

- Jagna twierdziła, że jej mąż jest znakomicie zapowiadającym się neurochirurgiem – szepnęła w zamyśleniu Zuzka. - Wiesz, nie powiedziałabym.

- Ten ancymon każdego sprowadzi na złą ścieżkę – również odparła szeptem Dominika, wskazując chichoczącego Żorę. - Dobrze, przerywamy im i zaganiamy do łóżka. Niech odeśpią, bo jutro czeka ich sporo pracy.

Kwadrans później wąską ścieżką prowadzącą pomiędzy niewysokimi świerkami podążało pięciu mężczyzn, przy czym słowo podążało, było eufemizmem. Tylko jeden z nich trzymał pion, podczas gdy reszta zataczała się, kolebała i przewracała. Na dodatek Kondziu zmienił repertuar i teraz w eter popłynęło skocznie „hej, hej, sokoły, omijajcie góry, lasy, doły” od czasu do czasu przerywane soczystym przekleństwem, gdy artysta napotykał na drodze nieoczekiwaną przeszkodę. W powietrzu furczały też „jak leziesz idioto?” lub „cholerny śnieg”, tylko Jacob milczał, przeżuwając resztki ogórka. W końcu wesoła gromadka dotarła do celu i błyskawicznie nastała cisza. W otumanionych alkoholem umysłach majaczyła jedna myśl – obudzona w nocy dziatwa przejawiała niezdrową chęć do zabawy lub rytmicznego bujania, na które to zajęcia zmęczeni tatusiowie nie mieli najmniejszej ochoty. To sprawiło, że zamilkł nawet niezmordowany dotąd sokół i wspinaniu się po schodach towarzyszyły jedynie mamrotane pod nosem przekleństwa.

Odpowiedź

  1. J
    Julita
    | Odpowiedz

    Aż sie popłakałam ze śmiechu ?

Leave a Reply