Bardzo Was przepraszam, że milczałam tak długi czas, ale po prostu przez dwa dni świąt odespałam wszystkie zaległości. Autentycznie, spałam i spałam, jakby mi ktoś dał coś mocnego na sen. Mam nadzieję, że u Was wszystko dobrze, a teraz zapraszam na dwa teksty, oczywiście "draniowe" i "zimowo-świąteczne". Ten poniżej chyba już gdzieś publikowałam, ale ponieważ nie ma go ani na motylach, ani na wattpad, wrzucam raz jeszcze. Kolejny jest już świeży, napisany kilka dni temu. Przypominam jednocześnie, że nadal można kupić Nikolaja - książkę >>>tutaj<<< albo świątecznego ebooka Pewnego zimowego wieczoru >>>tutaj<<<
***
Rozdział 4 – Zimową porą
Tuż po nowym roku gremium nadzorcze składające się z szanownych małżonek sztuk pięć, uchwaliło wspólny wyjazd na ferie zimowe. Panowie nieśmiało oponowali, proponując inne formy spędzenia wolnego czasu, w tym tak egzotyczne jak zdobycie Mount Everestu. Niestety, ich propozycje zostały pominięte nieco wzgardliwym milczeniem.
W ten właśnie sposób całe towarzystwo znów zebrało się w domu Jagny i Kondzia, gdzie miało spędzić ze sobą całe dwa tygodnie na wspólnych zabawach, spacerach i wycieczkach. Jedynym, który ucieszył się z tego stanu rzeczy, był oczywiście Żorka, bo od razu zwęszył okazję do dokuczania ulubionemu szwagrowi. Reszta przyjęła decyzję bez zbytniego entuzjazmu, ale też i bez większych protestów.
Panowie już pierwszego wieczoru, po całym dniu rozpakowywania, pilnowania dzieci i wymianie uszczypliwych uwag, postanowili nieco się odstresować. Marcin odstresował się aż za bardzo, a przyczyną była nieco burzliwa kłótnia z małżonką poprzedniej nocy. Mianowicie po nieudanej akcji łóżkowej, Mariel stwierdziła kpiąco, że w kraju odnotowano spory opad śniegu, a ona właśnie odnotowała zupełnie inny opad w małżeńskim łożu. Od słowa do słowa wywiązała się sprzeczka, której kres położyły słowa:
– Napisz do mamusi. Niech przyśle słoik pijawek. Jak je postawimy, to może i one coś postawią…
Marcin nadął się godnie, noc spędzając na kanapie w salonie, a następnego dnia starał się wyglądać na urażonego. Potem trochę mu przeszło, ale nie do końca i dał upust swej frustracji, opróżniając butelkę wykwintnego trunku przywiezionego przez Żorkę. Uprzednio jednak był zmuszony opowiedzieć córeczkom bajkę przed snem i to również wyprowadziło go z równowagi. Głównie dlatego, że była to zmodyfikowana wersja Złotowłosej i trzech niedźwiadków, a Marcin sam sobie był winny takiej sytuacji.
Jakieś dwa tygodnie przed świętami jego mamusia przysłała zapas leczniczych ziółek, słoik świeżych pijawek i kilka butelek wina domowej roboty. Zazwyczaj alkohol ten przypominał lemoniadę, lecz nie tym razem. Marcin przyzwyczajony do niewielkiej ilości procentów, wypił równo pół flaszki, po czym okazało się, że jest już nieźle wstawiony. Niby nic, ale tego wieczoru opiekował się córkami, bo Mariel miała spotkanie z przyjaciółką. Machnął ręką na dokładne ablucje, przypilnował jedynie, aby dziewczynki umyły zęby oraz przebrały się w piżamy, po czym ulegając głośnej prośbie, opowiedział im bajkę…
Na trzeźwo byłaby to po prostu historyjka o Złotowłosej i niedźwiadkach, ale że tatuś miał już nieźle w czubie, Złotowłosą utożsamił z własną małżonką, siebie z tatą misiem, a resztę bez litości wyrżnął w pień. Mariel zjawiła się akurat podczas barwnego opisu obdzierania małego niedźwiadka ze skóry i gotowania pokrojonych kawałków jego ciała we wrzącej wodzie. Dziewczynki słuchały zgrzanego z emocji tatusia z otwartymi buziami i wytrzeszczonymi oczyma, a ten rozkręcał się na całego. Krew lała się strumieniami, trup ścielił się gęsto, a w powietrzu furczały różne nieprzyzwoite epitety. Powiedzieć, że były to treści osiemnaście plus, to za mało.
Od tego czasu córeczki jednomyślnym głosem domagały się podobnych atrakcji. Niestety, szanowny tatuś dostał taki zjeb, że nie ośmielił się więcej przekroczyć określonych granic. Opowiadał więc tę samą bajkę, ubarwiając ją na inne, bardziej przyzwoite sposoby. Na pierwsze trzy wieczory starczyło mu jeszcze pomysłów. Dalej ratował się oglądaną w tajemnicy i ukradkiem bajką Masza i niedźwiedź, w której piekielna dziewczynka miała pomysły zupełnie w stylu jego pociech.
– Pij chłopie! – Za plecami nieco udręczonego Marcinka pojawił się Żora z flaszką wykwintnego jabola made in piwnica. Tym razem zabrał go spory zapas, postanawiając, że upije każdego z towarzyszy niedoli. – Pij, a potem będziemy liczyć drzewa.
– Drzewa?
– I podglądać nimfy.
– Nimfy? – Tym razem Marcin nieufnie przyjrzał się ścianie lasu. Było dość jasno, bo księżyc w pełni i wszechobecna biel, sprawiały, że można było dostrzec wiele szczegółów. – Jakie nimfy?
– Leśne. Nie widzisz, o tam, hasają sobie.
– Tam? – Jego towarzysz dostał prawie że wytrzeszczu oczu. Nadmiar wypitego alkoholu nie pozwolił mu na trzeźwo rozważyć wygadywanych przez Żorkę bzdur. Za to wyobraźnia podsunęła zupełnie inne widoki.
– Jednorożce! – jęknęła z zachwytem ofiara żorkowego specjału. – Pegazy!
– Może i tęczowe?
– Tak! Kolorowe w huj!
– Zamiast gołych bab, on widzi tęczowe stwory – mruknął Żorka z ciekawością przyglądając się kolebiącemu na boki eks–policjantowi. – Co ja dodałem do tego wina?
– Jakie mają kopytka! – Marcin przeżywał właśnie duchowy orgazm życia. – Takie… tęczowe! Świetliste koniki – bełkotał, próbując się podnieść.
– Ty gdzie?
– Idę jednego złapać…
– A idź – zgodził się z radochą Żora. Nic tak nie poprawiało mu humoru, jak takie sytuacje. – Przy okazji policz drzewa.
Brnąc w wysokim po pas śniegu, Marcinek dotarł w końcu do ciemnej ściany lasu i mamrocząc coś pod nosem, przytulił się do pnia smukłej brzozy.
– Kocham las – oświadczył z uczuciem. – W lesie można zakopać tyle trupów.
– A przed tym obedrzeć je ze skóry – dodał Żorka.
– Po co? – Marcin łypnął na niego nieufnie jednym okiem.
– Żeby wypchać i postawić jako trofeum.
– Ale… człowieka tak?
– Nie, wiewiórki. Nie masz pojęcia ile Sasza ma w swej kolekcji wypchanych wiewiórek. A z człowieka to można skórkę przed kominek.
Arcyciekawa dyskusję przerwał im, również nieźle już wstawiony Sasza. Czując w Marcinie towarzysza niedoli, chwycił go pod ramię, podczas gdy drugą ręką wymachiwał całkiem pokaźnych rozmiarów spluwą. Obaj panowie przedzierali się przez zaspy śnieżne, wytyczając chaotyczną, zygzakowatą trasę, a towarzyszyły temu wszelakie przekleństwa o różnym stopniu natężenia. Gdyby dla każdego z użytych słów użyć sygnału pip! to w sumie nie byłoby czego słuchać. Przy czym Marcin uważnie liczył drzewa, a Saszka oddawał strzały do wyimaginowanych wiewiórek.
– Patrzy na mnie cholera z taką pogardą! Już ja jej… – Po czym następowała litania wszelakich tortur, możliwie jak najbardziej okrutnych.
– Czternaście, piętnaście…
– Cholerne gryzonie! Jak ja ich nienawidzę!
– Szesnaście, siedemnaście…
– Zabiję wszystkie! Zrobię sobie futro z ich skórek! – darł się Sasza z uczuciem, podczas gdy Marcin uparcie liczył drzewa. – Otworze fabrykę futer z wiewiórek!
– Dwadzieścia, dwadzieścia jeden…
Z początku Żora filmował nieszczęśników telefonem, ale w pewnym momencie musiał się poddać. Wyjąc ze śmiechu, nie był w stanie utrzymać komórki w ręku. Liczył na skutki uboczne towarzyszące spożyciu wysokoprocentowego jabola, ale czegoś takiego się nie spodziewał. Żaden z panów nie zwrócił uwagi na ten nieoczekiwany wybuch wesołości, bowiem byli zbyt zajęci własnymi sprawami.
– Będę robił kiełbasy z wiewiórek! – rozpędzał się Sasza. – Szynki, polędwice...
– Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem – kontynuował Marcin w upojeniu. Nagle przerwał, spoglądając z nieufnością na Aleksandra.
– Polędwice? Niby z czego? Kłaki z ogona będziesz wydłubywał spomiędzy zębów…
– Ogon pójdzie na czapki.
– Ale dlaczego z wiewiórek? Masz jakiś uraz z dzieciństwa?
– Śmieją się ze mnie, jak Nikuś za karę wygania mnie z domu – poskarżył się Saszka. – Patrzą wtedy tak drwiąco tymi małymi ślepkami i…
– Na którym to drzewie skończyłem? – Marcin w roztargnieniu zaczął macać gruby pień dębu. – Dużo ich tu. Na prawo, na lewo, na wprost. O, jednorożec!
Tej miłej, jakże przyjemnej zabawie położyła kres interwencja nieco zdegustowanych takim zachowaniem połowic. Aleksandrowi została odebrana broń, Żorce jabol, a Marcinkowi możliwość dokładnego policzenia drzew. Ze smutkiem pomachał jednorożcom, po czym zwalił się jak kłoda tuż pod małżeńskim łożem. Mariel tylko okryła go kołdrą, szkolenie ideologiczne zostawiając na kolejny dzień.
Pogasły światła w oknach, zapanowała cisza.
Skończył się pierwszy dzień ferii zimowych.
Odpowiedzi
AgA
hehehehhehehehehhehehehehehehehhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhehhehehehhehehhehehhehehhehehehehehheheheed
Agnieszka
Wiem, ja też się śmiałam 🙂